+2
Tom Stedd 4 lutego 2017 17:04
Dzień 4 – poniedziałek 30 stycznia 2017r. - Atrakcje osobno dla dwojga i powrót do Polski
W jednym z folderów turystycznych widziałem przepiękne zdjęcie z konkatedry św. Jana w Valeccie (polecam Google, warto zobaczyć to arcydzieło) i postanowiłem zwiedzić to miejsce. Dzień wcześniej „odbiłem” się od drzwi wszystkich kościołów w Valeccie nie znajdując informacji o możliwości zwiedzania, postanowiłem „wziąć” konkatedrę podstępem i zwiedzić ją w czasie … mszy. Z rana wyruszyłem promem na drugi brzeg i pewny tego, że dobrze pamiętam lokalizację interesującego mnie kościoła, rozpocząłem ku niemu wędrówkę. Niestety, musiało mi się coś w głowie pomieszać, bo nie mogłem trafić do właściwego kościoła, a że padało bardzo intensywnie, to cały mokry dotarłem na pięć minut przed początkiem mszy i zająłem miejsce w środku podziwiając kunszt artystów, którzy stworzyli to arcydzieło. Z zewnątrz konkatedra prezentowała się dosyć mizernie, ale w środku to już jak marzenie.



Msza była po maltańsku, nieco różniła się od naszej (głównie zachowaniem wiernych) i po pół godzinie skończyła się. Chciałem wówczas na spokojnie pozwiedzać resztę budowli, ale niestety od razu pojawili się pracownicy cywilni i swoim zachowaniem sugerowali, że za darmo jestem „persona-non-grata”, więc opuściłem kościół. Zdaje mi się, że koszt zwiedzania wynosił 10 euro, więc to trochę za dużo, jak na ekonomiczny pobyt na Malcie.
Kolejnym moim celem wycieczki był Rabat, którego z powodu deszczu nie udało mi się zobaczyć w poprzednim dniu. Udałem się autobusem i od razu przystąpiłem do zwiedzania tego miasteczka.











Podobne było ono do pozostałych turystycznych miejsc, ale miałem w planach zobaczenie jednej, konkretnej rzeczy, a mianowicie katakumb. Doczytałem w folderach, że w Rabacie są trzy różne kompleksy katakumb i skusiłem się na najbardziej znane – św. Pawła. Bilet wstępu kosztował 5 euro i wycieczka rozpoczęła się od sali ogólnej z opisami miejsca i tradycji pochówków. Potem była wizyta w katakumbach: kilkanaście stanowisk, do których schodzi się po kilku schodkach pod ziemię i najczęściej stojąc na metalowym podeście można obejrzeć katakumby. Szczerze mówiąc, to po czterech-pięciu zejściach nabiera się przekonania, że wszystko jest do siebie podobne, a do tego ciasno, nisko i czasami wilgotno. Z jednej strony czuć mistykę tego miejsca, a z drugiej ma się wrażenie, że ingerencja człowieka współczesnego w kształt katakumb jest bardzo duża i trudno odróżnić historyczny wygląd od „podrasowanego” nowoczesnymi metodami. Ogólnie średnie wrażenia, ale przynajmniej historyczny obiekt na Malcie został „zaliczony”.





















Po katakumbach pospacerowałem z godzinę po Rabacie i wróciłem autobusem do Valetty. Znów spacer, zaduma nad otoczeniem i powrót promem do Sliemy. A co w tym czasie robiła moja dziewczyna? Otóż oddawała się wizycie w galerii handlowej „The Point” i napawała oczy widokiem zatoki i Morza Śródziemnego. Odpoczywanie w styczniu na ławeczce przy plus 20 stopniach – bezcenne. Wprawdzie chciała pojechać do swego rodzaju zoo, gdzie odbywają się pokazy tresury papug i delfinów, ale ostatecznie zrezygnowała i wybrała pełen relaks.
Około 14 znaleźliśmy polski sklep w Sliemie i jego właściciel zasugerował wcześniejszy, niż planowaliśmy dojazd na lotnisko, bo znając realia miejscowej komunikacji wszystko było możliwe. Szybko zabraliśmy rzeczy (wprawdzie doba skończyła się w hotelu o godz. 11, ale można bezpłatnie przechować swoje rzeczy w „Luggage Room”) i udaliśmy się na przystanek. Autobus przyjechał około kwadrans po czasie, ale na szczęście był prawie pusty i po ponad godzinie (dystans 10,4 km wg map Google!) dotarliśmy na lotnisko. Kontrola bezpieczeństwa bezstresowa i przez ponad dwie godziny oczekiwaliśmy na odlot. Sama podróż bez przygód, na Okęciu wylądowało się po godz. 23 i korzystając z Opti Taxi (wcześniej namierzyłem ich przez internet i wystarczyło zadzwonić po kierowcę) dotarliśmy do hotelu Ibis Budget (nocleg 39 zł). Drugiego dnia dojechaliśmy autobusem miejskim do Metra Młociny, skąd PolskimBusem wróciliśmy do Ostrowca Św.

Tak naprawdę to dopiero „liznęliśmy” troszkę Malty, na przyszły martwy sezon styczniowo-lutowy trzeba się tam ponownie wybrać i pozwiedzać podobno przepiękną wyspę Gozo i kilka innych atrakcji. Po trzech dniach pobytu czuło się niedosyt, że było się tak krótko i od razu chce się powrócić na Maltę. Czemu nie w lecie? Ekonomia bierze górę nad codziennością. Właśnie sprawdziłem, że trzynoclegowy pobyt na Malcie z przelotami, który nas kosztował 701 zł za dwie osoby, w połowie lipca kosztowałby … minimum 2600 zł.



Na koniec troszkę o poniesionych wydatkach (ceny za dwie osoby):
22 zł – trasa Ostrowiec Św. – Warszawa PolskimBusem
8,80 zł – dojazd autobusem miejskim na lotnisko Okęcie
701 zł – przelot i pobyt na Malcie (trzy noclegi, bez wyżywienia)
28 zł – ubezpieczenie PZU Wojażer (nieobowiązkowe, ale warto mieć spory pakiet medyczny itp.; za późno zorientowałem się, że można zrezygnować z automatycznego ubezpieczenia WizzAir – oszczędność ok. 22 zł, które zwracają, gdy się napisze maila ws. rezygnacji)
20 zł – przejazd Opti Taxi w Warszawie z Okęcia do hotelu Ibis Budget przy ul. Bitwy Warszawskiej (polecam tą firmę zbliżoną w zasadach funkcjonowania do Ubera – kontakt telefoniczny, z góry podaje się miejsce docelowe kursu, infolinia podaje kwotę do zapłaty z góry i płaci się kierowcy – tylko gotówką; samochody starsze, niż w Uberze, są nieoznakowane, ale kto zwraca uwagę na takie szczegóły, gdy za trasę ponad 7 km w taryfie nocnej płaci się 20 zł! Po kontakcie telefonicznym przyszedł sms, jaki samochód i o której godzinie podjedzie, potem jeszcze zadzwonił kierowca i umówiliśmy się w konkretnym miejscu na lotnisku. Naprawdę polecam Opti Taxi, bo taryfiarze z korporacji lotniskowych chcieli za ten sam kurs ok. 40-50 zł).
39 zł – nocleg w hotelu Ibis Budget ul. Bitwy Warszawskiej
8,80 zł – przejazd autobusem miejskim na dworzec początkowy PolskiegoBusa Metro Młociny (bilety stamtąd są tańsze, niż spod PKiN, ale dojazd zajmuje około 45 minut, a potem jeszcze trzeba z pół godziny jechać pod PKiN i dopiero po zabraniu stamtąd pasażerów wyrusza się w drogę – mądry Polak po szkodzie)
11 zł – przejazd PolskimBusem Warszawa – Ostrowiec Św.

Ogółem podczas pobytu na Malcie wydałem na bilety, jedzenie, wstęp do katakumb itp. 62 euro, a moja dziewczyna 41 euro. Cóż, nie wzbogaciliśmy Malty, ale jak miało być tanio, to było tanio!

Kilka „naj” zdziwień maltańskich:
1. parkowanie samochodów – tutaj dopiero docenia się siłę hamulców ręcznych i sprawność manewrowania. Malta ogólnie jest dość pofałdowana, skutkiem czego są zjazdy i podjazdy na ulicach. Na zdjęciach widać, że znalezienie wolnego miejsca graniczy z cudem, a jak już ktoś ma szczęście i trafi na 5-6 metrów wolnej przestrzeni, to wjeżdża w nią tyłem. Widziałem kilka razy takie manewry i kierowcy obu płci bez problemu „zaliczali” kopertę za pierwszym razem. A teraz chwila autorefleksji – czy ty czytelniku umiałbyś tak zaparkować?













2. ruch uliczny – samochodów multum (chyba stosunek ilości aut do liczby mieszkańców to 1:1), ścisk na drogach, szybkie manewry, zapominanie o kierunkowskazach i trąbienie. Nie zdecydowaliśmy się na wypożyczenie samochodu z powodu ruchu lewostronnego i był to bardzo dobry krok, bo laik na pewno „poległby” na pierwszym skrzyżowaniu/rondzie o ruchu lewostronnym. Spostrzeżenia ze strony pieszego: oznakowane przejścia? Rzadkość. Więc jak przechodzić? Tak, jak się chce i gdzie chce, nikt nie zwraca na to uwagę. Przechodząc przez jezdnię liczysz sam na siebie, bo kierowcy rzadko przystaną, żeby przepuścić pieszego. Ciekawy był widok chłopaka przechodzącego sobie spokojnie przez środek dość dużego ronda, co nie wywołało żadnych negatywnych reakcji ze strony kierowców. Kolejnym niezrozumiałym dla mnie do tej pory elementem ruchu ulicznego było przemieszczanie się pojazdów policji i karetek pogotowia. Otóż były tego trzy odmiany: bez żadnych sygnałów świetlnych i dźwiękowych (normalka), z sygnałami świetlnymi i bez sygnałów dźwiękowych (u nas tylko stojące pojazdy tak sygnalizują udział w akcjach) i z sygnałami świetlnymi i dźwiękowymi (normalka, dojazd na miejsce zdarzenia). Pierwszy i trzeci sposób ruchu rozumiem, ale środkowy jest niezrozumiały, bo kierowcy nie ustępowali takim pojazdom z drogi i stały one normalnie w korkach. I na koniec jako ciekawostkę podam wygląd większości stacji benzynowych – zapyziałe, małe stacyjki z dwoma dystrybutorami, przy których w Polsce nikt by się nie zatrzymał, a na Malcie to standard. Rzadkością były stacje z osobnym dużym budynkiem obsługi klienta.



3. transport publiczny – wszystkie autobusy są biało-zielone i mają rejestracje jednakowe, np. „BUS 149”. Wszystkie taryfy są białe, samochody kilkuletnie, a rejestracje … tak, oczywiście, np. „TAXI 122B”. Jako atrakcje turystyczne można traktować ładne bryczki konne, ale dla większości cena będzie zaporowa – 35 euro za pierwszy kwadrans, potem trochę taniej. Koszt przejazdu autobusem to 1,5 euro do wykorzystania w ciągu dwóch godzin. Są również karnety elektroniczne, ale jako że nie mieliśmy w planach podróżowania zbyt często autobusem, to odpuściłem zainteresowanie tym tematem. Pamiętajcie o jednym – rozkład jazdy to tylko papier, a życie życiem. Panem i władcą jest kierowca, jeśli nie naciśniecie guzika „Stop”, to się nie zatrzyma by was wypuścić, a jak nie machniecie ręką na przystanku, to się nie zatrzyma, by was zabrać. Tak, kolejność jest właśnie taka: machamy ręką nawet na największym przystanku, autobus staje, wsiadamy, kupujemy bilet, jedziemy, wciskamy „Stop” i wysiadamy. Proste? Tak, bardzo proste. Jednak nie zdziwcie się, gdy autobus w ogóle nie przyjedzie (podczas wycieczki do Marsaxlokk nie podjechały dwa autobusy, skutkiem czego staliśmy na przystanku z 50 minut, aż zdecydowaliśmy się na przejazd w drugą stronę, żeby w końcu wydostać się z tego przereklamowanego miejsca). Na rozkładach napisane są główne miejscowości, a nie nazwy przystanków. Nie zdziwcie się, gdy będziecie mieli na mapie w linii prostej z 3 km odległości, a będziecie jechać z 30 minut, mijając z 20 przystanków – to dla mnie niewytłumaczalne, ale tak jest na Malcie. Jadąc na lotnisko z Hotelu Sliema (przypominam, że wg mapy Google to 10,4 km) spędziliśmy w autobusie ponad godzinę. Pieszo jest trudno się przemieszczać, bo nie wszędzie są chodniki, szczególnie poza głównymi szlakami.









4. budynki i budowle – nie będę się silił na opisy architektoniczne, bo się na tym po prostu nie znam. Powiem tylko, że na Malcie jest pięknie, czas jakby stanął w niektórych miejscach wiele, wiele lat temu. Budynki z ozdobnikami, piękne drzwi, balkony, wizerunki świętych przy większości drzwi, kołatki, nazwy ulic na tabliczkach, a nie na blachach … Może to tylko tak w turystycznych częściach wyspy, ale robi duże wrażenie. Podczas wizyty na Malcie nie widziałem ani jednego „ciucholandu”, może z trzy kebaby, warsztaty rzemieślnicze to najczęściej wnęki lub garaże wyglądające jak 100 lat temu, przez co mają swój niepowtarzalny urok. Kościoły, fortyfikacje, duże wysokości, widoki – czegóż można chcieć więcej?

























5. ludzie – każdy mówi po angielsku (język urzędowy) i chyba każdy po maltańsku (język nie do zrozumienia przez Polaka). Ogólnie bardzo pomocni, uprzejmi, podpowiedzą, doradzą, uśmiechną się. Wyjątkiem była pani prowadząca podłej jakości bar w Rabacie, która usilnie dopytywała się z trzy razy, czy chcemy coś do picia (a nie chcieliśmy), a gdy skończyłem posiłek z talerza, trzymając w ręce jeszcze kromkę chleba, zabrała talerz i ostentacyjnie oczyściła blat stołu. Przypomniały się panie ekspedientki z czasów komunizmu, tylko że niewiele osób już je pamięta. Dla ostrzeżenia podaję nazwę baru: Saqqajja. Pozytywem, a może początkiem negatywu jest fakt, że na wyspie pojawiają się już czarni emigranci. Na razie jest ich mało, ale co będzie później?

6. miasta, miasteczka – wg danych z Wikipedii, Malta jest małą wyspą, jednak pobyt na niej wywołuje wrażenie, że jest się na wielkiej wyspie. Według polskich standardów nie nazwalibyśmy części tamtejszych miasteczek miasteczkami, bo ich granice są bardzo płynne, często nie zauważa się, że jest się już teoretycznie w innym miejscu. Mi bardziej odpowiadałaby nazwa dzielnica, a nie miasteczko. Tak właśnie traktuję Maltę – jako jedno spore miasto z wieloma dzielnicami. Patrząc na mapę przytłacza liczba uliczek, bardzo gęsto usianych (nawet 50-100 metrowe odcinki mają swoje własne nazwy). Mi się akurat bardzo one podobają, są w części po maltańsku i nie są na siłę przeprawiane na angielski. A że Polak nie wymówi poprawnie znakomitej części nazw? Nieważne, ale jak pięknie wyglądają nazwy miejscowości Naxxar, Ghaxaq, Marsaskala, Qrendi, Gharghur, czy ulic Zinja, Hagar, Haz-Zabbar.
Jak oni wprowadzili na ulice dźwigi, skoro już większy bus ma problem z ciasnymi zakrętami ustawionymi pod kątem 90 stopni???











7. Ceny i produkty – my nastawiliśmy się na wybitnie ekonomiczne (czytaj: oszczędne) podejście do wyjazdu, więc nie traciliśmy pieniędzy (poza jednym wyjątkiem, który do tej pory żałujemy) na jedzenie w mniej lub bardziej porządnych lokalach. Ograniczyliśmy się do najbliższych sklepów spożywczych. Dla Polaka „niskobudżetowego” ceny mogą szokować, jeśli będzie się on bawił w przeliczanie euro na złotówki. No bo komu nie będzie szkoda wydać ok. 7 zł na 1,5l wody mineralnej (1,5 euro brzmi rozsądniej), 4,5 zł na najtańszą puszkę piwa (1 euro), czy 9 zł na chleb tostowy (2 euro)? Zdziwiliśmy się mocno, bo na półkach w różnych sklepach widzieliśmy sporo polskich produktów, jak piwa Lech i Tyskie, czekolady Goplana, czy różne polskie soki w kartonach. Cóż, świat jest mały. W lokalach jedzenie kosztuje od 7 euro (oczywiście są jakieś tańsze drobiazgi typu kawałek pizzy) do nawet 30 euro za lepsze potrawy. W Sliemie jest nawet polski sklep prowadzony przez polskiego obieżyświata, który – jak sam mówił – mieszkał już m.in. w Anglii, Izraelu, a od około 5 lat na Malcie. Jakże miło było poczuć się u niego w sklepie jak w osiedlowym polskim sklepiku, gdzie większość towarów była pochodzenia polskiego. Zażartował nawet, gdy kupowaliśmy u niego wodę, że płacimy „Złotóweczkę”. Ucieszyliśmy się z tej ceny, ale niestety szybko wyprowadził nas z dobrego nastroju tłumacząc, że miał na myśli jedno euro. Dodał również, że w sezonie ceny rosną co najmniej o 50%, więc i tak mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na martwe miesiące. Nawiasem mówiąc nie wyobrażam sobie, jak wygląda Malta w wakacje, gdy już w styczniu jest oblegana przez turystów z całego świata.





























Polecam zajrzeć na blog http://radosc-zycia-plus.pl. Spojrzenie na świat i podróże kobiecym okiem.

Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

halczyn 5 lutego 2017 18:48 Odpowiedz
Fajna relacja :)
agata-janicka 5 lutego 2017 22:26 Odpowiedz
Nasuwa mi się kilka drobnych sprostowań. Cena za autbous 1,5 eur jest poza sezonem w sezonie 2, ale to chyba jedyna podwyżka cenowa czegokolwiek. Nie zauważyłam, żeby drożało. Taksówki nie są głównie białe. Głównym przewoźnikiem jest ecabs z ciemnymi samochodami. Piwo dobre da się kupić za około 70 centów, swoją drogą chętnie bym odnalazła to Tyskie (chyba, że tu było nawiązanie do polskiego sklepu). Faktycznie nie ma ciucholandów, ale kebabów jest sporo. Na rozkładach nie ma nazw miejscowości. Są to nazwy z dupy. W Polsce mamy nazwy od ulic przecinających ulicę, którą się poruszamy. Tu brak jakiekolwiek sensu - tak naprawdę nikt nie zna nazw chyba przystanków oprócz tych, które często używa (no ale ktoś z Malty to raczej się nie porusza autobusami). "Pozytywem, a może początkiem negatywu jest fakt, że na wyspie pojawiają się już czarni emigranci. Na razie jest ich mało, ale co będzie później?" to jest wyssane z palca, bardzo obiektywne i trochę słabe. Malta jest blisko Afryki.
agata-janicka 5 lutego 2017 22:29 Odpowiedz
Malta jest blisko Afryki. Emigranci z Afryki zatem byli tu od dawna. Nie mieszajmy tego z sytuacją 'na zachodzie', bo mało to ma do rzeczy. Zupełnie inna polityka w tej sprawie. Plus taka ciekawostka, że język maltański jest zrozumiały dla osób posługujących się arabskim (ale nie na odwrót)